Strona główna Radio Olsztyn
Posłuchaj
Pogoda
Olsztyn
DZIŚ: 15 °C pogoda dziś
JUTRO: 14 °C pogoda jutro
Logowanie
 

101 lat lotniska w Dajtkach

Sąsiadująca z lotniskiem gospoda Werdermanna

Pierwsze samoloty lądowały w Dajtkach na polu. Zdjęcie Fritza Krenza, 1912 rok

18 czerwca 1913 roku wojskowy dwupłatowiec ” Albatros B.55″ pilotowany przez por. dragonów von Hiddesena z cesarskiej szkoły pilotażu w Doberitz wylądował w Dajtkach. Data ta wyznacza początek istnienia lotniska w Dajtkach. Jego historię do 1945 roku opowiadają autor książki „Olsztyńskie Skrzydła” Henryk Leśniowski i jej wydawca Tomasz Śrutkowski.

Posłuchaj audycji Ewy Zdrojkowskiej

00:00 / 00:00

Hale lotniska

Karta tytułowa programu Dnia Lotnika

Strona z programem Dnia Lotnika

Messerschmitt Me 323 Gigant

Zdjęcia pochodzą ze zbiorów Bruno Mische zamieszczonych w książce Henryka Leśniowskiego „Olsztyńskie skrzydła”

Łucja Kardash, Bruno Mischke i autorka audycji Ewa Zdrojkowska. Fot. Tomasz Śrutkowski

W 2012 roku w Kalendarzu Olsztyna ukazał się reportaż Ewy Zdrojkowskiej „Ludzie z Dajtek”.

Ona: – Jestem stąd i jak spotkam jakiegoś starego Warmiaka, to jest mi obojętne czy mówię po „warmińsku”, czy poprawnie. Po „warmińsku”, to znaczy gwarą, a poprawnie – to jest po polsku.

A jak po warmińsku się mówi: „Jestem Warmiaczką”?

Ona: – Jestem tutejszo.

A pan?

On: – Ja też tutejszy. Ale teraz ja panią zapytam – co to znaczy: „póć łow”?

Niestety nie wiem.

On: – „Chodź tutaj”. Tak się mówiło po warmińsku.

Ona: – „Póć łow, dostaniesz kodrem. Joł, joł.”

Co znaczą te słowa? Śmiejecie się państwo oboje…

Ona: – „Chodź tu, dostaniesz szmatą. Tak, tak.”

Nie chcę dostać szmatą, przyszłam po opowieść.

Ona: – Przed wojną moi rodzice i dziadkowie chodzili do niemieckiej szkoły, ale w domu mówili po „warmińsku”. Później, za czasów Hitlera to było zabronione. Ale starzy ludzie nie zwracali na to uwagi. Mam taki przykład ze swojego dzieciństwa. Opowiedziała mi mama. Przyszła do niej sąsiadka i rozmawiały po niemiecku. Ja się nudziłam, usiadłam na progu domu i powiedziałam: „Mamo, doj mi mleczka, und Du geh nach Hause. Czyli – a ty idź do domu”. I wtedy sąsiadka mamę ostrzegła: „Ty tego dzieciaka zamykaj, bo ona wam biedy narobi, jak kto usłyszy i sprawdzi, że uczysz dziecko po >warmińsku<”.

On: – Ja po „warmińsku” to słabo mówię, po polsku lepiej, chociaż do 1945 roku nie znałem zbyt wielu słów. Teraz, ponieważ częściej przyjeżdżam do Polski, porozumiewam się całkiem dobrze i po polsku.

Wyjechałem w 1961 roku, ale tu jestem u siebie. Bardzo ciężko mi było stąd wyjeżdżać, ale wyjechałem, bo nie chciano mi w dowodzie napisać „narodowość niemiecka”. Mieszkałem na Warmii, jednak czułem się Niemcem. Ale powiedziano mi: „Tutaj nie ma Niemców”. Wówczas z mamą i siostrą postanowiliśmy, że wyjedziemy. I wyjeżdżając do Niemiec dostaliśmy paszport, w którym napisano: „Przynależność państwowa – nieustalona”.

Ona: – Nigdy nie miałam takich problemów. Jak byłam małą dziewczynką i w szkole mi mówili: „Ty jesteś Polką”, to odpowiadałam: „Nie, jestem Warmiaczką”. I sprzeczałam się z nauczycielem, który twierdził, że to na jedno wychodzi. Nie, mówiłam, ja jestem Warmiaczką i koniec. I do dziś przy tym zostaję.

On: –A ja jestem Warmiakiem i Niemcem. Bo urodziłem się na Warmii i tu przyjeżdżam jak do domu.

Pan jest z Niemiec, a pani z Polski..

Ona: – Teraz nie ma podziału na narodowości, tylko jest podział na złych i dobrych ludzi.

Ona – Łucja Kardahs. Mieszka w Dajtkach. W latach 1901-33 sołtysem tej wsi był jej dziadek, Alojzy Sadowski. Po wojnie tę funkcję sprawował również jej ojciec, także Alojzy Sadowski.

On– Bruno Mischke. Mieszka w Toenisvorst koło Krefeld. Jest emerytowanym nauczycielem, miłośnikiem Dajtek, kolekcjonerem pocztówek i dokumentów przedstawiających historię Warmii i Prus Wschodnich.


Pana Bruna pozna
łam nagrywając audycję o Ferdynandzie von Quastcie, pierwszym konserwatorze zabytków w Prusach. Wraz z grupą członków Stowarzyszenia Historycznego Warmii jeździłam po warmińskich miejscowościach, których architekturę uwieczniał w swych szkicownikach von Quast. Wśród uczestników tej wyprawy był też i Bruno Mischke. Zaprosił mnie wówczas na swoją wystawę starych pocztówek, prezentowaną w Polsko-Niemieckim Centrum Młodzieży Europejskiej w Olsztynie. A tam z kolei poznałam Łucję Kardahs. Dowiedziałam się, że są kuzynami i że oprócz pokrewieństwa łączy ich przywiązanie do „wspólnych Dajtek”. Zapytałam wówczas czy mogliby mnie oprowadzić po uliczkach i miejscach, obecnych bardziej w ich pamięci niż w rzeczywistości. Wyrazili zgodę, a ja nie wiedziałam czy bardziej byłam zafrapowana wizją opowieści o starych Dajtkach, czy perspektywą spotkania z niezwykle serdecznymi i otwartymi ludźmi. Dość, że umówionego dnia zjawiłam się w bardzo przyjaznym i gościnnym domu państwa Kardashów przy ul. Żniwnej, skąd wyszliśmy na spacer po starych Dajtkach.

Łucja: – Przed naszym domem rośnie klon, który posadzili moi dziadkowie zaraz po swoim ślubie w 1898 roku. Domu dziadków już nie ma, w tym miejscu stoi dom wybudowany przez nas. Tamten został rozebrany, bo był za ciasny, walił się i nie było już możliwości go remontować. A części ze starego domu: okiennice, różne okucia i fragmenty stolarki budowlanej oddaliśmy do skansenu w Olsztynku. Stare zegary i inne zabytkowe już drobiazgi też przekazaliśmy do muzeów.

 
Zwracam uwagę na stojącą obok dzwonnicę.

 
Bruno: – Dzwonnicę postawiono w roku 1826, podobnie jak i stojący obok krzyż. Ponieważ w Dajtkach nie było kościoła, wieś należała do parafii św. Jakuba w Olsztynie, to tutaj, obok krzyża, pod tą dzwonnicą, zbierano się na nabożeństwa majowe i różańcowe, i stąd wyruszały też pielgrzymki do Gietrzwałdu i na odpusty do Bartąga, Gutkowa, Jonkowa i Olsztyna. Dzwonnica służyła też do innych celów. Ponieważ prawie nikt we wsi nie miał zegara, to mieszkający naprzeciwko gospodarz Kowalewski bił w dzwon o szóstej rano, w południe i szóstej wieczorem, bo tak mu nakazał sołtys. Wówczas wszyscy we wsi wiedzieli, która jest godzina. Kowalewski dzwonił również w przypadku pożaru albo czyjejś śmierci. Jak gospodarz krótko szarpał za sznur, to ludzie wiedzieli, że pali się, a gdy ktoś umarł, to dzwonił inaczej.

W 1985 roku krzyż i dzwonnica zaczęły pochylać się ku ziemi i wówczas Bruno Mischke sfinansował ich konserwację. Na pytanie czy nie żal mu pieniędzy na takie wydatki, odpowiedział, że przecież tu się urodził, więc nie może żałować, a poza tym dzwonnica i krzyż są już zabytkami i nie wolno dopuścić do tego, żeby zginęły bezpowrotnie. Bo przeszłość jest ważna nie tylko dla starych mieszkańców Dajtek, ale powinna być ważna i dla tych, którzy dziś tu mieszkają. Musi być ciągłość w trwaniu i pamiętaniu.

W 2007 roku krzyż wymagał ponownej konserwacji i tym razem pieniądze na ten cel, po rozmowach Bruna Mischkego z urzędnikami, wyłożyło miasto.

Jeszcze się dopytuję, dlaczego krzyż i dzwonnicę ustawiono przed domem sołtysa i dowiaduję się, że ten fakt nie miał związku ze sprawowanym przez dziadka Łucji Kardahs urzędem. Po prostu w tym miejscu był kiedyś środek wsi.

Stojąc na ulicy Żniwnej spoglądamy w stronę starego kościółka, Matki Bożej Różańcowej, vis a vis którego było niegdyś bagno.

Łucja: – Ludzie we wsi mówili: wiejskie bagno, ale faktycznie to był dobrze utrzymany, porośnięty tatarakiem staw, skąd straż pożarna czerpała wodę.

Bruno: – Staw był pełen ryb, przeważnie karasi i każdego roku był dzierżawiony innemu mieszkańcowi wioski.

Łucja: – A dalej, gdzie teraz jest to zielone wzgórze, stała szkoła, do której ja jeszcze chodziłam. Miło było żyć w tej wsi. Na tamte czasy.

Idziemy ulicą Żniwną w kierunku Konopnej.

Łucja: –Tu był koniec wioski, a teraz jest rozbudowana aż prawie po las. W jedną i w drugą stronę, tak gwiaździście jest rozbudowana. Dziś jest chyba sześć tysięcy mieszkańców, a w 1948 roku, pamiętam, bo jako dziecko biegałam po domach i pomagałam ojcu roznosić jakieś ogłoszenia, było około ośmiuset mieszkańców. Dokładnie sto jeden domów. Ze starych mieszkańców zostali jeszcze : państwo Bral, Sadowscy – to następne pokolenia rodziny, z której mój ojciec pochodzi, Cynt, Tolksdorf, pani Wójcik, a pozostali to już nowi, i oni też są już dajtkowiczami.

A tam dalej widać duże pola i łąki. Te łąki to po prostu zarośnięte jezioro. Dawniej, wiosną, jak odrosły pisklęta gęsi i kaczek, każdy znaczył swoje i wypędzano je na całe lato na to jezioro. A później mężczyźni na łódkach z linami łapali je i były wychowane bez pracy.

Pani Łucja uśmiecha się mówiąc te słowa. Rozmowę na Żniwnej zagłusza nam jadący w kierunku ulicy Rolnej ciężarowy samochód. Dajtki wciąż się rozbudowują. Dziś jednak interesuje nas przeszłość, dlatego kierujemy się w druga stronę ku ulicy Konopnej.

Łucja:- Teraz to ulica Konopna, a kiedyś to była tylko wewnętrzna droga. I tu, u zbiegu Żniwnej i Konopnej, stał mały domek, nazywał się Armenhaus. W tym domu mieszkali biedni ludzie, niemający pieniędzy na czynsz. Za nich płaciła wioska. Sołtys miał obowiązek utrzymać ten dom, a oni tam za darmo mieszkali.

Bruno: – Mam stare dokumenty, z których wynika, że każdy mieszkaniec domu dostawał 25 reischmarek. Na pokwitowaniach w miejscu podpisu widnieją trzy krzyżyki. Teraz nie ma śladu po tym budynku, są pobudowane w tym miejscu nowe domy.

Idziemy dalej ulicą Konopną w kierunku Sielskiej i pani Łucja pokazuje opuszczony dom, w którym mieszkał rzeźnik. Po wojnie jego rodzina wyjechała do Niemiec, a dom zasiedliły pielęgniarki. Kiedy się wyprowadziły to budynek został zdewastowany.

Łucja: – Ludzie wszystko rozszabrowali… Powiedziałam – ludzie… Wandale! Teraz okna są zamurowane, wokół ładny ogród i można by teren zagospodarować, ale niszczeje, bo chyba nikt nie wie, gdzie szukać właściciela.

Bruno: – Nie ma też śladu na ulicy Konopnej po budynku straży pożarnej. Mam zdjęcia, na których widać przy nim konny wóz strażacki. Po wojnie, w 1948 roku, zrobiono tam kuźnię, a później zburzono go zupełnie.

Łucja: – Stoi jeszcze budynek, w którym była mleczarnia. Gospodarze odstawiali mleko i w czasie wojny można było tu kupić masło na kartki.

Bruno: – W Dajtkach były trzy sklepy spożywcze, ich właścicielami byli Kloptowski, Anielski i Czyborra, dwie knajpy należące do Poetscha i Czyborry, i było też dwóch rzeźników: Grimm i Kostrzewa.

Łucja: – W Dajtkach mieszkali nie tylko gospodarze, którzy hodowli bydło i trzodę, było sporo robotników i oni głównie zaopatrywali się u tych rzeźników.

Na moje pytanie jak smakowały kiełbasy, pani Łucja macha ręką i mówi:

A tam kiełbasy, ja nie pamiętam, żeby ludzie tak dużo jedli kiełbas.

Przy Sielskiej, w kierunku lotniska, stoją stare domy. Kiedyś było tam pastwisko.

Łucja: – Babcia i dziadek opowiadali, że w wiosce spędzano bydło w jedno miejsce i wyznaczony pastuch pędził je na to pastwisko i później przypędzał.

Bruno: – Na tej łące w czerwcu 1913 roku wylądował pierwszy samolot, a w czasie pierwszej wojny było to już lotnisko wojskowe. Później, po przegranej wojnie, musiano zburzyć wszystkie hale, został tylko jeden budynek. Dziś też w tym miejscu stoi budynek, ale nie pochodzi z tamtych czasów. Wzdłuż szosy do Ostródy stała wielka hala, a w niej samoloty W latach trzydziestych jeszcze zbudowano nowe i w czasie drugiej wojny to też było wojskowe lotnisko.

Idziemy dalej starą ulicą Sielską w stronę cmentarza, po drodze mijamy miejsce, gdzie chowano ludzi zmarłych podczas dżumy.

Bruno: – O tym mówił nam nauczyciel w szkole, gdy w 1943 roku podczas jakiś prac wykopano kości. Dziś w tym miejscu nie ma żadnych śladów przeszłości. Jest jedynie małe wzgórze.

Wchodzimy na cmentarza. Przy wejściu, po lewej stronie, jest najstarsza jego część. To tu zapewne został pochowany niejaki Chocholewicz, który powiedział: „Mnie nie możecie wywieźć do Olsztyna na cmentarz. Chcę być tu, w swojej wsi, pochowany.”. I po wielkich perturbacjach, bo na cmentarzu jeszcze nie chowano zmarłych, spełniono wolę gospodarza Chocholewicza. Było to w roku 1900, zatem można uznać, że jest to rok założenia cmentarza.

Wokół widać stare, kute i odlewane krzyże, bez tablic z niemieckimi napisami, bo te ludzie zniszczyli. Ludzie? Na twarzy pani Łucji pojawia się grymas, który już widziałam: – Wandale! Bo dobrzy ludzie przecież tego nie zrobili.

Są też jeszcze stare nagrobki, ale napisy już słabo czytelne.

Łucja: – O! Barbara Wróblewska… To jest chyba babcia tej pani Marty Wróblewskiej. A tam, po drugiej stronie, jest pomnik. Ale to ty powiedz, Bruno, bo ty lepiej wiesz.

Bruno: – Ten pomnik jest poświęcony pamięci mieszkańców Dajtek, poległych w czasie pierwszej wojny. Postawiono go w 1932 roku. Mój ojciec robił wówczas zdjęcia. Powiększenie jednego z nich przywiozłem do Olsztyna, bo chciano pomnik restaurować, ale jakoś nic z tego nie wyszło. Na pomniku była jeszcze tablica z nazwiskami poległych. Tę tablicę w latach siedemdziesiątych skradziono.

Łucja: – Właściciele nowo wybudowanych domów po drugiej stronie ulicy widzieli, jak podjechał jakiś samochód i wymontowywano tablicą. Myśleli wówczas, że to może do renowacji, bo jak w biały dzień ktoś przyjeżdża i demontuje tablicę, to pewnie ma jakieś zlecenie –i nikt się tym nie zainteresował. A to byli złodzieje… O, a tu leży Bruna babcia.

Bruno: – To jest jedyna moja krewna na tym cmentarzu. Kozłowski, rodzona Bischof , zmarła w 1929 roku. Na jej grobie była płyta z białego marmuru, ale jak myśmy w 1961 roku wyjechali, to ktoś ją ukradł. I tak już zostało.

Łucja: – Ja mam tu więcej rodzinnych grobów. W starszej części cmentarza leżą rodzice babci i jej siostrzenica, która zmarła w wieku 19 lat. Te groby nie miały nigdy obramowania i dziś są tylko takie małe wzgórki. I o tych grobach pamiętają tylko najbliżsi… A tu spoczywają Alojzy Sadowski, mój dziadek, Alojzy Sadowski – mój ojciec i brat ojca, który był księdzem, Bernard Sadowski.

I jeszcze spojrzenie na neogotycką kaplicę św. Jana Nepomucena, stojącą pośrodku cmentarza. Poświęcono ją w 1913, a pierwszym zmarłym, którego trumna tu stanęła, był znaleziony w pobliskim lesie samobójca, skrupulatnie przypomina ten fakt kronikarz Dajtek – Bruno Mischke. Dzisiaj kaplica jest w stanie raczej marnym i choć dziury w dachu są załatane,to wejście do niej i okna są zamurowane, żeby różnego rodzaju darmozjady i próżniaki nie urządzały tu libacji. Podobno były plany konserwacji kaplicy i udostępnienia tego miejsca na wystawy…

Wychodząc z cmentarza zatrzymujemy się jeszcze przy grobie z 1967 roku.

Łucja: – Wróblewski…To był jeden z większych gospodarzy w Dajtkach i on jako ostatni został pochowany na tym cmentarzu.

Spacerując Sielską, Konopną i Żniwną dowiedziałam się wiele o przeszłości Dajtek i ludziach niegdyś tu mieszkających. Ale jestem pewna, że to tylko fragment przekazanej mi historii. Moi rozmówcy niejedno jeszcze wiedzą o czym mogliby opowiedzieć.

Łucja: – Nie wiem czy najwięcej wiemy o Dajtkach, ale jesteśmy już jednymi z niezbyt wielu tu żyjących, którzy mogą co nieco powiedzieć o historii Dajtek. Ale czy to komuś będzie jeszcze potrzebne?

Nowi mieszkańcy nie pytają o przeszłość?

Łucja: – Mieszkańcy pytają, ale czy przez grzeczność, czy naprawdę są zainteresowani?

Bruno: – Pan Kalinowski stworzył stronę internetową Dajtek i zamieszcza tam informacje o tym, co się dzieje i rada osiedla też zwraca się z pytaniami.

Póć łow”, chodź tu – to słowa, które dziś poznałam. Można nimi zacząć zdanie zapraszające do rozmowy? Póć łow, porozmawiamy o Dajtkach?

Łucja: – Nie, „póc łow” można powiedzieć tylko w rodzinnym gronie i między sąsiadami. A zaproszenie do rozmowy po warmińsku brzmi tak: Przyjćta, łoboczta, jak tu je i wtedy będziewa godać.

 

(bsc)

Więcej w Dajtki
Błąd pilota przyczyną wypadku na lotnisku w Olsztynie

Takie są wstępne ustalenia Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. To była wyjątkowo techniczna sprawa związana z niewłaściwą eksploatacją samolotu - powiedział Radiu Olsztyn wiceprzewodniczący komisji Andrzej...

Zamknij