Strona główna Radio Olsztyn
Posłuchaj
Pogoda
Olsztyn
DZIŚ: 15 °C pogoda dziś
JUTRO: 14 °C pogoda jutro
Logowanie
 

Czerwone Nosy – recenzja Magdaleny Śleszyńskiej

Od kilku lat mam osobistą linijkę teatralną, przykładam ją do każdego oglądanego spektaklu. Jako przyrząd do pomiaru jakości nie jest bardzo precyzyjna, ale odmierza prosto i bezlitośnie. A mierzy czas – nie ten płynący obiektywnie, ale czas odczuwalny.

Fot. Łukasz Węglewski

Czerwone Nosy, najnowsza sztuka w olsztyńskim teatrze Jaracza, ciągnęły się tak, jakby nie miały się skończyć. No tak, powiedzą niektórzy, spektakl trzygodzinny, więc nic w tym dziwnego. Ale to tak nie działa – zdarzało mi się i niecierpliwić na jednoaktówkach, i żałować, że sztuka nie trwa kolejną, choćby czwartą godzinę.

Ale nie tym razem.

Krótko mówiąc – nie ubawiłam się setnie.

Janusz Kijowski na stronie internetowej teatru mówi o Czerwonych Nosach, że to montypythonowskie spojrzenie na świat. Nie. Na pewno nie. Czerwonym Nosom znacznie bliżej do komedii dell’arte, która z poczuciem humoru Monty Pythona ma niewiele wspólnego.

Reżyserem spektaklu Czerwone nosy jest Janusz Kijowski. Fot. Łukasz Węglewski

Nie powiem, że nic mnie w Czerwonych Nosach nie rozśmieszyło, bo było kilka naprawdę zabawnych, brawurowo zagranych scen, ale… no właśnie, to były tylko sceny. Całość wydała mi się dość męcząca i – jak już powiedziałam – przydługa.

Właściwie wszystkie elementy układanki są atrakcyjne i powinny się składać w równie atrakcyjną całość – dobry tekst Petera Barnesa, przełożony przez mistrza, Stanisława Barańczaka. Sprawdzeni aktorzy, sprawdzony reżyser (to rzecz oczywista), inscenizacja przygotowana z rozmachem i dopracowana w niemal każdym szczególe… brzmi obiecująco, prawda?

Jednak jakoś się nie klei.

Nie klei się, mimo tego – a może właśnie dlatego – że na scenie nie ma ani chwili nudy, cały czas coś się dzieje, scena po scenie miga nam przed oczami. A do tego muzyka, tańce i śpiewy, żarty sypane co i rusz z niemal każdej strony. To naprawdę godne podziwu.

Fot. Łukasz Węglewski

Reżyser Janusz Kijowski za bardzo skupił się na dokręcaniu śrubek tego mechanizmu, zapominając być może, że ważna jest zmiana tempa. Że śmiech rodzi się łatwiej i brzmi szczerzej, jeśli przeplatany jest odrobiną powagi. Czerwone Nosy to przecież historia, która dzieje się w niewesołych czasach, gdzie śmiech miał być lekarstwem na wylewającą się zewsząd potworność. To właśnie po to dobroduszny zakonnik Flote ze zbieraniny nieudaczników tworzy swoją trupę klaunów – chce nieść dobrą nowinę, uczyć, że Bóg jest miłością, że śmiech może być wyznaniem wiary. Linia podziału jest więc prosta – nękani zarazą, przerażeni ludzie, kościół grzmiący o bogu okrutnym i mściwym, a po drugiej stronie oni – wesołkowie Pana Boga, Czerwone Nosy. W olsztyńskiej inscenizacji te granice są zamazane, zamiast powagi i śmiechu otrzymujemy koktajl, w którym znajdzie się wszystko, od wierszyka Antoniego Marianowicza po Conchitę Wurst. To męczące tempo, nie tylko dla aktorów.

Wspominałam o kilku scenach-perełkach, warto więc wymienić kilka nazwisk. Na wielkie brawa, których widzowie nie skąpią, zasługują Dariusz Poleszak i Maciej Mydlak jako dwaj złotnicy. Maciej Mydlak zagrał zresztą dwie rewelacyjne postaci, trudno zapomnieć niewidomego żonglera. Bardzo dobrą, pięknie ewoluującą postać stworzył Cezary Ilczyna – ksiądz Toulon. No i jeszcze Marcin Tyrlik jako niemy, mówiący językiem dzwonionym Sonnerie, wymykający się wszystkim ocenom.

Fot. Łukasz Węglewski

Trudno byłoby wymienić każdego, chociaż wszyscy zasłużyli na pochwały, bo naprawdę nie ma na scenie ani jednej postaci, która chociaż na chwilę nie przykułaby uwagi. Każdy ma swoje pięć minut. Ale z tych pięciominutówek nie powstaje niestety spójna całość.

(łw)

Więcej w ott, Magdalena Śleszyńska, Czerwone nosy
Rozmowa z Janem Kobuszewskim

Jan Kobuszewski, aktor teatralny i filmowy, a także artysta kabaretowy. Absolwent PWST w Warszawie. Aktor stołecznych teatrów min. Młodej Warszawy, Polskiego, Wielkiego oraz Teatru Nowego w...

Zamknij
RadioOlsztynTV